Jak wygląda nauka gry w szachy w Chinach
? Przeczytaj relację z kursu, na którym miałam okazję być trenerką
! A na końcu wpisu dowiesz się, co mnie zaskoczyło w trakcie mojego miesięcznego pobytu w Szanghaju.
Kiedy okazało się, że zostałam zaproszona do poprowadzenia zajęć szachowych na kursie letnim w Chinach, wiedziałam, że to będzie świetna przygoda. Już w Polsce miałam wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu zajęć po angielsku. Pod opieką miałam uczniów z wielu kontynentów, także z Azji, m.in z Chin. Początki takiej nauki były dość trudne, bo zbudowanie autorytetu następuje w trochę inny sposób niż w przypadku grup, gdzie mamy samych uczniów polskojęzycznych. Ale to jest temat na osobny wpis.
Do Chin przyleciałam w sobotę, żeby trochę się zaaklimatyzować. W poniedziałek ruszaliśmy z pierwszym tygodniem kursu. Jak wyglądały nasze lekcje? O 9.30 rozpoczynały się zajęcia. Około 12 była godzinna przerwa na lunch, a potem do 15.30 dalej pracowaliśmy. 5 godzin nauki z godzinną przerwą, która na co była wykorzystywana? 15 minut na jedzenie, czasem chwila na przejście się, a pozostały czas przerwy dalej szachy… Dzieci były niesamowite i same chciały dalej grać i rozwiązywać zadania. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że uczniowie byli w różnym wieku, ale najmłodsi mieli 5 lat! I wcale nie byli zmęczeni na koniec dnia. Wracali do domu i dalej rozgrywali partie szachowe, rozwiązywali zadania i polepszali swoje rankingi. Dzieci były wyjątkowe. Po pierwsze, każde z nich mówiło po angielsku. Nikt nie narzekał, że coś jest dla niego za trudne. Nawet, jak im jakieś zadania nie wychodziły, to próbowali dalej. Pamiętam niesamowitego 5 latka, który znał nazwy wszystkich stoli świata. Wystarczyło mu podać nazwę kraju, a on szybko wyrecytował stolicę tego państwa. Czasem sama musiałam sprawdzić, czy rzeczywiście ma rację.
Pamiętam niesamowitą Evę, która chłonęła szachy całą sobą. Jestem pewna, że kiedyś o niej usłyszycie, jeśli oczywiście dalej będzie uczyła się królewskiej gry. Ma talent, który rzadko jest spotykany i zacięcie, którego czasem brakuje dziewczynkom. Miesiąc nauki minął szybko, wróciłam do Polski dosłownie na 1 dzień, żeby kolejnego znowu lecieć do Azji, tym razem na wakacje. A co mnie w Chinach zaskoczyło?
Po angielsku nie da się tam porozumieć. Pamiętam, że w pokoju hotelowym popsuła się klimatyzacja. Cała obsługa nie znała pojęcia air conditio ani nie była w stanie się domyślić, o co mi chodzi. W efekcie zamiast używać języka angielskiego, doszłam do wniosku, ze taki sam efekt przyniosą moje tłumaczenia, jak będę mówić po polsku. Stąd w sklepach, hotelach, witałam się polskim „Dzień dobry” i używałam tylko tego języka.
A jak to się stało, że dzieci, które uczyłam, porozumiewały się bez problemu po angielsku? Byli to uczniowie międzynarodowych szkół, stąd ta różnica.
Kiedy wysiadłam z metra, które zabrało mnie prosto z lotniska do centrum miasta, nie byłam w stanie zostać 2 minut na zewnątrz. Temperatura wynosiła 38 stopni. Pierwszy przystanek musiałam zrobić na zimną kawę, żeby jakkolwiek przejść kolejne kilkaset metrów.
Mimo upału, ani razu nie musiałam założyć okularów przeciwsłonecznych. Smog niestety blokował promienie słoneczne.
Na pasach, mimo że jesteś pieszym, nie masz pierwszeństwa. Trzeba bardzo uważać na samochody i skutery/motocykle, których tam jest pełno.
Na zajęcia czasem jeździłam rowerem, bo chodniki i ścieżki rowerowe są świetnie przystosowane dla rowerzystów.
Jako blondynka, byłam dla Chińczyków sporą atrakcją. Pamiętam, że gdy wybrałam się na Bund – najbardziej turystyczny punkt w mieście, przez 10 minut pozowałam do zdjęć z Chińczykami. Babcie prosiły o zdjęcia z wnukami, którzy patrzyli się na mnie z otwartą buzią i nie rozumieli, dlaczego mam jasne włosy
. Ciekawe doświadczenie.
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś spotkam albo przeczytam o sukcesach uczniów, z którymi miałam okazję przez chwilę współpracować. No i że niedługo wrócę do Azji, bo ten kontynent jest niesamowity.